Dolina Godryka, grudzień 1997
Był sam, w swoim rodzinnym miasteczku ubrany jedynie w cienką koszulkę i spodnie podczas zimy. Z pobliskiego kościoła roznosiły się przyjemne, spokojne melodie nasuwające mu na myśl kolędy. Kolędy? Nie śpiewa się kolęd na początku grudnia.
Przeszedł go dreszcz. Spojrzał na swoje stopy odziane jedynie w szare skarpetki i klapki. Zastanawiał się w jaki sposób się tu znalazł. To musi być dowcip, tylko kto...? I wtedy zrozumiał. Dom, pakowanie, kufer, znicz, Syriusz. Rozejrzał się jeszcze raz w poszukiwaniu jakiejkolwiek oznaki obecności jego przyjaciela.
- Syriuszu - zawołał z narastającą złością, starając się zachować resztki opanowania. Był wściekły. Zaczął nawoływać coraz głośniej, przecież nie mógł być tu sam. Chyba, że...
Zaczęła go ogarniać panika. Zorientował się, że nie ma przy sobie różdżki. Był bezbronny. Niepewnie ruszył przed siebie czując pod stopami chłodny puch. Musiał dostać się do domu jak najszybciej, jeśli nie chce zamarznąć, a im dłużej szedł tym cel zdawał się być bardziej odległy. Miał złe przeczucia, cisza panująca na ulicy nie pocieszała go. Wydawała się być wymuszona, jakby sztuczna. I choć co jakiś czas słyszał radosne okrzyki i śmiechy dochodzące z mijanych domów nie uspokajało go to.
Przekonanie, że nie powinien tu być narastało. Wzdrygnął się pocierając zmarznięte ramiona. Jego uwagę przykuła skrzynka na gazety stojąca naprzeciwko cmentarza. Niemal podbiegł do niej, wyszarpując ze środka Proroka Codziennego i niepewnie spojrzał na datę. 25 grudnia 1997.
- 25? W jaki... 1997? - wykrzyknął. W jednym momencie zrobiło mu się niesamowicie słabo. Z wrażenia usiadł na zaśnieżonym bruku, nie zważając na do tej pory suche spodnie. Jeśli to jest dowcip, to naprawdę okrutny Syriuszu, pomyślał. Poderwał się na równe nogi, starając się zachować spokój, w końcu kursy na Aurora nauczyły go jednego. Nigdy nie panikuj, panika odbiera zdrowy rozsądek.
Biegł ile sił w nogach, nie zwracał już uwagi na przemarznięte stopy. Musiał dotrzeć do domu, jak najszybciej tylko się da.
***
Londyn, grudzień 1997
Londyn jeszcze nigdy nie wyglądał dla Syriusza tak spokojnie. Zwykle zatłoczone ulice były teraz niemal puste i jakby bardziej nowe, zupełnie inne. Dziwne, świecące tablice, małe telefony, zupełnie inne samochody utwierdzały go w przekonaniu, że stało się coś złego. Rozejrzał się, starając sobie wszystko poukładać w głowie. Jakimś cudem znalazł się w mugolskim Londynie. Stał przed czerwoną budką telefoniczną, będącą przejściem do Ministerstwa Magii. W myślach pogratulował sobie, że nie zdjął w domu butów. To wszystko musi mieć związek z tym zniczem, pomyślał.
Niepewnie ruszył, zastanawiając się co tak właściwie powinien zrobić w takiej sytuacji. Skontaktować się z Zakonem? Nie wiedział jak to zrobić. Zdawał sobie sprawę, że musiał w jakiś sposób przenieść się w czasie, a to skutecznie uniemożliwia mu kontakt z organizacją, biorąc pod uwagę fakt, jak często przenoszona jest kwater główna. James? Prawdopodobnie przeniósł się razem z nim, nie wiadomo gdzie i czy do tego samego dnia, roku. Westchnął cicho, szukając w okolicy jakiejkolwiek wzmianki o dzisiejszej dacie. Jego uwagę przykuł jeden z mugolskich bilbordów. 25 grudnia 1997.
Wciągnął gwałtownie powietrze i przetarł niepewnie oczy. Jak to możliwe, że przeniósł się tyle lat w przyszłość?
- Myśl - mruknął cicho pod nosem, nie zatrzymując się - już i tak zbyt bardzo rzucał się w oczy.
Wcisnął zmarznięte dłonie w kieszenie spodni, starając się zachować jasność umysłu. Był w Londynie, w bardzo odległym dla siebie roku. Nie wiedział do kogo może się zwrócić, kto jeszcze żyje po wojnie i będzie w stanie mu pomóc.
Zatrzymał się gwałtownie. Na myśl przyszła mu jedyna, odpowiednia osoba. Tylko jak miał dostać się do Hogwartu? Pewnie sięgnął po różdżkę, którą, dzięki Bogu, również miał ze sobą. Schował się w jednej z ciemniejszych uliczek i wyszeptał zaklęcie patronusa. Chciał wysłać dyrektorowi wiadomość, jednak nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz, starając się jak najbardziej skoncentrować. Pojawił się biały, widmowy pies, nic poza tym. Siedział i wpatrywał się w niego jakby ze... smutkiem?
Wtedy Syriusz zrozumiał, że Albusa już nie ma, że prawdopodobnie nie żyje. Po plecach przeszły mu ciarki. Skoro Dumbledore nie żyje, to przegrali wojnę. Albo wciąż ona trwa. W takiej sytuacji nie mógł skontaktować się niemal z nikim. Pomyślał o Huncwotach. Niepewnie ukląkł przy swoim patronusie.
- Remus Lupin - powiedział, a widmowy pies poruszył się niespokojnie i pomachał ogonem. Może wysłać wiadomość, więc Remus żyje. Remus żyje.
Powtórzył w myślach inkantację zaklęcia wraz z wiadomością, a pies pognał przed siebie, po chwili znikając mu z oczu. Zastanawiało go jednak coś innego. Zakładał, że James zagubił się gdzieś w czasoprzestrzeni. A jeśli wcale tak nie było? Może trafili do tego samego roku, tylko w inne miejsca? A nawet jeśli nie to możliwe jest, że James przeżył wojnę. Chyba, że zachwiali przyszłość i przeszłość. Wtedy James, jak i sam Syriusz mógł zniknąć w tajemniczych okolicznościach w roku 1979. I nie odnaleźć się.
Niepewnie wyczarował kolejnego patronusa. Z wahaniem podszedł do niego i spojrzał mu prosto w jaskrawobiałe oczy.
- James Potter.
Ku jego zaskoczeniu patronus szczeknął radośnie. Czyli James żyje i został w swoich czasach, albo przeniósł się razem z nim. Odetchnął z ulga i kucnął pod ścianą. Remusa poprosił o natychmiastowe spotkanie w przez niego wyznaczonym miejscu. Do Jamesa nie bardzo wiedział, jaka wiadomość powinien wysłać.
Zastanawiał się, co będzie, jeśli mu nie uwierzą. Nie miał pieniędzy, dachu nad głową, jedzenia, ciepłych ubrań. Postanowił jednak jedno - nie pójdzie na Grimmauld Place, choć od rodzinnego domu dzieliło go jedynie parę ulic. Wolał zamarznąć.
Niepewnie zmienił się w czarnego psa, wcisnął w najciemniejszą szczelinę, by pozostać niewidocznym i czekał na wiadomość zwrotną od Remusa. Postanowił dać mu godzinę, później będzie musiał działać sam.
***
Czuł się jak w koszmarnym, zbyt realistycznym śnie. Wszystkie pokłady opanowania opuściły go w jednym momencie. Z jego gardła wyrwał się głośny szloch, a on sam padł na kolana przed domem, który niegdyś był jego. Teraz była to jedynie rudera pozostawiona na pamiątkę jakiegoś wydarzenia - Rogacz nie musiał czytać tabliczki by to wiedzieć. W innej sytuacji dom nie stałby nadal w tym samym miejscu, zabezpieczony różnymi zaklęciami przed rozpadem.
Wiedział, że stało się coś strasznego. Lily. Dziecko. Poderwał się natychmiast i podbiegł do furtki, zaciskając na niej zmarznięte dłonie.
„W tym miejscu, nocą 31 października 1981 roku, stracili życie Lily i James Potterowie. Ich syn, Harry, jest jedynym czarodziejem, który przeżył Mordercze Zaklęcie. Ten dom, niewidzialny dla mugoli, pozostawiono w ruinach jako pomnik pamięci po Potterach i aby przypominał o przemocy, która rozdarła ich rodzinę.”
Poczuł pustkę. Nie zwracał uwagi na to, że płacze. Nie przeżyli wojny, nie żyją, jego ukochana zginęła razem z nim. Nie wiedział już, co ma zrobić, wszystko wydawało się stracić dla niego znaczenie. Jak mogło do tego dojść? Przecież byli bezpieczni, mieli być w tym domu bezpieczni. Ich dziecko, Harry... teraz wie, że to chłopiec. Jakie było jego życie bez nich, kto się nim zajął?
Syriusz, przemknęło mu przez myśl.
31 października 1981. Czy naprawdę tylko tyle było im dane? Przecież to ledwo ponad rok życia z ich synem. James nigdy nie zobaczy, jak Harry rośnie, zaczyna mówić. Nigdy nie opowie mu o swoich wielkich przygodach, nie zaprowadzi go na peron 9 i 3/4, nie kupi mu pierwszej, porządnej miotły. Jego dziecko będzie żyło ze świadomością, że nie ma rodziców, nie będzie ich pamiętać. Ani ojca, ani matki.
Przeszedł go dreszcz, bynajmniej nie z zimna. Jego słodka, mała Lily - piękna, rudowłosa pani jego życia. Miał dać jej szczęście i godne życie, a sprowadził na nią jedynie śmierć. Chcąc ją uszczęśliwić, odebrał jej wszystko. Los bywa okrutny.
Ledwo widząc przez łzy otworzył furtkę i wszedł na podwórko.
- To był taki piękny dom - szepnął.
Bał się stawiać kolejne kroki, jednak nie poddał się. Chciał zobaczyć ich przyszłość na własne oczy. Niepewnie pchnął zniszczone drzwi i wszedł do środka.
Prawdopodobnie nic się tu nie zmieniło. Wszystkie ich prywatne rzeczy, które dały radę się zachować stały na miejscach, mocno zakurzone. Podszedł do kominka i wziął do ręki jedno ze stojących na nim zdjęć. Przetarł je drżącą dłonią. Były na nim jedynie trzy osoby, cała ich rodzina.
Oddychał ciężko nie mogąc już płakać. Wzruszony przycisnął zdjęcie do klatki piersiowej. Zdecydował, że weźmie je ze sobą, czuł, że musi to zrobić. Bał się, że już nigdy nie zobaczy tych pięknych, zielonych oczu, które na tym zdjęciu były tak wyraźne.
Wychodząc z salonu stanął w przedpokoju, nie wiedząc, gdzie teraz powinien iść. Zdecydował się ruszyć ku schodom, chciał zobaczyć pokój przeznaczony dla dziecka. Schody skrzypiały, przyprawiając go o gęsią skórkę. Z każdym krokiem czuł coraz większy strach przed tym co zobaczy.
Gdy uchylił drzwi sypialni, wciągnął gwałtownie powietrze. Nie potrafiąc już nad sobą panować wrzasnął głośno, dając upust emocją. Znów płakał, bardziej histerycznie. Oto stał w pokoju swojego dziecka, którego nie można już nazwa pokojem. Zburzona ściana, czy to pod nią zginęła Lily? Wrzasnął ponownie, padając na ziemię. Tulił do siebie zdjęcie, błagając Boga by to wszystko okazało się zwykłym, nic nie znaczącym snem. W tym jednym, jedynym momencie w całym swoim życiu chciał umrzeć, nie czuć, być ponownie z nią.
- Harry - jego głos wydawał się być odległy, jakby obcy. Jednak przesłanie dotarło do niego ze zdwojoną siłą. Musi go odnaleźć, przytulić, zrozumieć, co tak właściwie się stało. Poczuł, że nie może zostać w tym domu ani chwili dłużej.
Uciekł, jak zwykły tchórz. Biegł przed siebie, nie zwracając już uwagi na zmarznięte ciało. Smutek ustąpił wyrzutom sumienia i czystej furii. Gdyby nie on, nigdy by do tego wszystkiego nie doszło. Gdyby nie on...
Zatrzymał się przy kościele. Poczuł palącą potrzebę modlitwy, po raz pierwszy w życiu. Nie wszedł jednak do środka, jego wzrok skierował się na cmentarz. Czy to możliwe, że są tam? Wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka są tam chowani, jego rodzice również. Nie wiele zastanawiając się wszedł na cmentarz i zaczął szukać grobu. Stanął na chwilę obok nagrobka rodziców i przeżegnał się.
W końcu znalazł. Stał wpatrzony w płytę, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch. Delikatnie potarł napis z czułością. Więc tak zakończy się ich wspaniała historia - parę metrów pod ziemią w tak młodym przecież wieku. Przy grobie stał mały, świąteczny wianek.
- Harry - powiedział ponownie. Był pewny, że jego syn odwiedził to miejsce stosunkowo niedawno. Możliwe, że nawet dziś. James dotknął delikatnie wianka, chcąc poczuć tkwiącą w nim magię, tak inną od jego magi, bardzo delikatną. Kobiecą.
Może to nie Harry odwiedził ich grób. Może to jacyś starzy znajomi postanowili przyjść do nich na święta. Może Harry nienawidzi ich za to, że odeszli. Nie, napewno nie, pomyślał. Westchnął cicho robiąc krok w tył. Nic tu po nim, musi zacząć działać, niewiele osiągnie siedząc nad swoim własnym grobem, ich grobem. Lily.
Znów poczuł łzy. Wytarł je jednym, zgrabnym ruchem. Nie pozwoli już sobie na słabość, musi myśleć racjonalnie. Nie zrobi wiele bez różdżki. Musi dostać się do Londynu, na pokątną i w jakiś sposób odnaleźć kogoś znajomego. I załatwić sobie jakąś różdżkę. Tylko jak miał to zrobić?
Wychodząc z cmentarza nie zwrócił nawet uwagi na pomnik swojej rodziny. Po prostu go nie zauważył.
Oddychał ciężko nie mogąc już płakać. Wzruszony przycisnął zdjęcie do klatki piersiowej. Zdecydował, że weźmie je ze sobą, czuł, że musi to zrobić. Bał się, że już nigdy nie zobaczy tych pięknych, zielonych oczu, które na tym zdjęciu były tak wyraźne.
Wychodząc z salonu stanął w przedpokoju, nie wiedząc, gdzie teraz powinien iść. Zdecydował się ruszyć ku schodom, chciał zobaczyć pokój przeznaczony dla dziecka. Schody skrzypiały, przyprawiając go o gęsią skórkę. Z każdym krokiem czuł coraz większy strach przed tym co zobaczy.
Gdy uchylił drzwi sypialni, wciągnął gwałtownie powietrze. Nie potrafiąc już nad sobą panować wrzasnął głośno, dając upust emocją. Znów płakał, bardziej histerycznie. Oto stał w pokoju swojego dziecka, którego nie można już nazwa pokojem. Zburzona ściana, czy to pod nią zginęła Lily? Wrzasnął ponownie, padając na ziemię. Tulił do siebie zdjęcie, błagając Boga by to wszystko okazało się zwykłym, nic nie znaczącym snem. W tym jednym, jedynym momencie w całym swoim życiu chciał umrzeć, nie czuć, być ponownie z nią.
- Harry - jego głos wydawał się być odległy, jakby obcy. Jednak przesłanie dotarło do niego ze zdwojoną siłą. Musi go odnaleźć, przytulić, zrozumieć, co tak właściwie się stało. Poczuł, że nie może zostać w tym domu ani chwili dłużej.
Uciekł, jak zwykły tchórz. Biegł przed siebie, nie zwracając już uwagi na zmarznięte ciało. Smutek ustąpił wyrzutom sumienia i czystej furii. Gdyby nie on, nigdy by do tego wszystkiego nie doszło. Gdyby nie on...
Zatrzymał się przy kościele. Poczuł palącą potrzebę modlitwy, po raz pierwszy w życiu. Nie wszedł jednak do środka, jego wzrok skierował się na cmentarz. Czy to możliwe, że są tam? Wszyscy mieszkańcy Doliny Godryka są tam chowani, jego rodzice również. Nie wiele zastanawiając się wszedł na cmentarz i zaczął szukać grobu. Stanął na chwilę obok nagrobka rodziców i przeżegnał się.
W końcu znalazł. Stał wpatrzony w płytę, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch. Delikatnie potarł napis z czułością. Więc tak zakończy się ich wspaniała historia - parę metrów pod ziemią w tak młodym przecież wieku. Przy grobie stał mały, świąteczny wianek.
- Harry - powiedział ponownie. Był pewny, że jego syn odwiedził to miejsce stosunkowo niedawno. Możliwe, że nawet dziś. James dotknął delikatnie wianka, chcąc poczuć tkwiącą w nim magię, tak inną od jego magi, bardzo delikatną. Kobiecą.
Może to nie Harry odwiedził ich grób. Może to jacyś starzy znajomi postanowili przyjść do nich na święta. Może Harry nienawidzi ich za to, że odeszli. Nie, napewno nie, pomyślał. Westchnął cicho robiąc krok w tył. Nic tu po nim, musi zacząć działać, niewiele osiągnie siedząc nad swoim własnym grobem, ich grobem. Lily.
Znów poczuł łzy. Wytarł je jednym, zgrabnym ruchem. Nie pozwoli już sobie na słabość, musi myśleć racjonalnie. Nie zrobi wiele bez różdżki. Musi dostać się do Londynu, na pokątną i w jakiś sposób odnaleźć kogoś znajomego. I załatwić sobie jakąś różdżkę. Tylko jak miał to zrobić?
Wychodząc z cmentarza nie zwrócił nawet uwagi na pomnik swojej rodziny. Po prostu go nie zauważył.
***
Tak, jak sobie obiecał czekał pełną godzinę. Zmarzł potwornie, musiał znaleźć sobie na noc jakieś lokum. Pomyślał o swoim mieszkaniu w Londynie i natychmiast przeklął siebie samego w myślach. Tam też nie mógł iść, to zbyt ryzykowne. Szedł jedną z bocznych, zapewne rzadko używanych uliczek starając się zachować zdrowy rozsądek. Musi być jakiś sposób.
Jego przemyślenia przerwał biały obłok dymu, zupełnie bezkształtny. Syriusz wiedział, że jest to patronus Remusa.
- Za godzinę Green Park, znajdę cię, bądź sam.
Patronus zniknął. Syriusz zdziwił się, jego przyjaciel nie może być taki naiwny. Pewnie myśli, że jest śmierciożercą co oznacza jedno - przygotuje zasadzkę. Chociaż przyjdzie, pomyślał. A wtedy powinien mnie poznać. Oczywiście jeżeli nie załatwią mnie od razu.
Wiedział jedno, zaryzykuje. Co wcale nie znaczy, że nie może mieć planu ucieczki.
---------------------------------
Oto i 2 rozdział :) Czekam na komentarze.